Wielkie bale dopiero się zaczynały. Otwierało je wszystkie wielkie noworoczne przyjęcie na Zamku u prezydenta Mościckiego. Było to przyjęcie monstre, ale bardzo ekskluzywne, dla całego korpusu dyplomatycznego i całe tak zwanej elity. Otrzymać zaproszenie było bardzo trudno, bo lista gości ustalana była i zamykana dość wcześnie, a każda osoba otrzymywała imienne zaproszenie. [...]
[...] miałam tam mieć na sobie najpiękniejszą suknię, jaką pamiętam. Była to suknia z poziomych pasów jedwabnych, farbowanych od najciemniejszego fioletu do różowych jak ciało, rozszywanych tej samej szerokości delikatną szaroróżową koronką, której prawie nie było widać. Tak to wyglądało, jakby dół osoby był w cieniu, a kolor rozjaśniał się coraz wyżej, przez wszystkie odcienie fioletu. Na to wkładało się płaszcz bardzo surowy w kroju, amarantowy, z wielkim ogonem, długimi wąskimi rękawami, tysiącem guziczków i małym stojącym kołnierzykiem pod brodą. [...]
Bal zaczynał się przed północą. Samochody zajeżdżały przed główne wejście zamkowe z pierwszego podwórza przed czerwony chodnik. Na dole była szatnia i zaraz wszyscy wchodzący ustawiali się po dwoje, aby schodami wejść do miejsca, gdzie prezydent witał każdego przy wejściu do sal zamkowych. [...]
W światłach i gwarze wchodziłam na schody w swoim płaszczu, podtrzymując jego ogon. Zauważyłam, że ci przede mną i ci za mną ślicznie się do mnie uśmiechają i bardzo zwracają na mnie uwagę. W pewnej chwili spojrzałam, z kim idę w parze, i zmartwiałam. Był to nuncjusz papieski Monsignore Marmaggi. Miał na sobie taki sam ubiór jak ja. Ten sam amarantowy płaszcz na tysiąc guziczków zapięty, ten sam stojący kołnierzyk, ten sam wspaniały kolor, takie same amarantowe trzewiki, jak moje jedwabne. On także, idąc po schodach i witając się na prawo i lewo, dopiero teraz mnie zobaczył. Stanął jak wryty, a potem zaczął się śmiać bez żadnego opamiętania, a z nim wszyscy dookoła, bo musieliśmy być niezłą parą. Monsignore chwycił mnie pod rękę i pokrzykując: „Infine, infine, ecco la papessa” [Wreszcie, wreszcie, oto papieżyca], wkroczył do sal balowych. Po przywitaniu z prezydentem chciałam mu uciec, ale on tak się doskonale bawił, że nie puszczał mnie od siebie, kazał siedzieć obok na kanapce, żądał całowania mnie w pierścień i ledwo wreszcie pozwolił zdjąć płaszcz, abym mogła pokazać cudowną suknię pod spodem.
Warszawa, ok. 1 stycznia
Monika Żeromska, Wspomnienia, Warszawa 2007.
Spotkanie artystów i pisarzy cudzoziemskich (kongresowiczów) z polskim światem literatury i sztuki. Na dziedzińcu Muzeum, jak zawsze w takich okolicznościach, pełno bogatych limuzyn i jak za czasów Pietrka Paterki z moich „Szklanych koni” – pełno w ich wnętrzu szoferów skazanych na czekanie, aż się panowie wybawią. W hallu gwar nieopisany [...].
Przyjęcie odbywało się w górnych salach Muzeum, tam gdzie stare malarstwo. Główną salą przyjęcia była sala Matejki z rozpostartym nad tymi „gołąbkami pokoju” wielkim płótnem „Bitwy pod Grunwaldem”.
Tłum był gęsty, zauważyłam niemal wszystkich znajomych ze świata literatury i sztuki. Jak za sanacji nie zaniedbują i teraz żadniutkiego przyjęcia. Mam wrażenie, że z cudzoziemcami nikt poza przystawionymi do nich „pilotami” nie rozmawiał. Nikt nie ryzykuje mieć w takim wypadku ubiaka koło siebie. Przyszli zaraz po mnie i Parandowscy. Widziałam tu i ówdzie: Kreczmara, Putramenta, Iwaszkiewicza, Monikę Żeromską, Rusinka, Zarembę, Zawieyskiego, Kuryluka, Szymańską (opuszcza „Czytelnika” i wyjeżdża do Berlina do męża), Stefczyka, Dembińską, Podhorską-Okołów i mnóstwo innych.
Warszawa, 25 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.